Słowa tytułu były „mantrą” kończącą pierwszy w tym roku górski wypad Parafialnej Scholi EDEN. Wyjazd odbył się w sobotę (12.10.2013 roku) i wzięli w nim udział: Martynka, Joasia, Kasia, Monia i Ola oraz dwaj kierowcy: p.Ryszard Piekarski i ks. Janusz Barski.

Warto zaznaczyć, że po wielu nieudanych próbach organizacyjnych, tym razem propozycja wyszła od Dziewczyn – „Choćbyśmy miały paść, pójdziemy” zabrzmiało w tekście informacji o podjęciu decyzji. Ależ, skąd ten pesymizm – przecie Wasz przewodnik to starszy „szeryf” z problemami kolan i stawów (tak tak – „starczy romantyzm”).

Atmosferę przygotowań trochę „przygasiły” prognozy pogody, w których pojawiał się ostrzegawczy ton: „Będzie padało”. Nic to jednak – my jesteśmy zdecydowani. Niestety, nie wszyscy mogli skorzystać – w sumie pojechały 4 Scholistki oraz osoby towarzyszące (w tym mistrz kierownicy – Joasia, której „Czesiem” [czyli GPS-em] została Martynka. Całość oceniał pan Ryszard). Wyjazd ustaliliśmy na godz. 10:00 – ruszyliśmy może z niewielkim poślizgiem, ale w końcu… przecież nie jesteśmy na wyścigach.

Trasa do Podgórzyna przebiegła spokojnie (no, może nie dla wszystkich – słuchacze kanału 19 mogli podziwiać wokalne umiejętności Kasi, Moniki i Oli, które dopiero po dłuższym czasie uświadomiły sobie, że są transmitowane). W Podgórzynie odbyła się „narada wędrowców” – CZEGO CHCEMY I GDZIE PÓJDZIEMY? Najpierw upadła propozycja wjazdu na Równię wyciągiem (z jednej strony szkoda, bo to frajda; z drugiej – tam na szczytach musiało być dosyć ekstremalnie pogodowo). Zostały więc 3 propozycje naszego przewodnika: szlak czerwony w Karpaczu; wodospad Podgórnej w Przesiece lub „Perła Zachodu” w Jeleniej Górze. Podczas zajadania się (to „szeryf”) zdrową żywnością (hot-dog) Dziewczyny ustaliły, że w takim razie wybierają czerwony szlak. OK… no to ruszamy…

Początek trasy nie zwiastował większych problemów czy niespodzianek (tym bardziej, że ks.Janusz zapowiedział, że dzisiaj idziemy relaksacyjnie – „przed jego wyjazdem do Fatimy”). Na czoło wyforsowały się Martyna i Joasia – czyżby tym razem one dyktowały tempo?!? (Jeśli tak, to nie będzie „relaksacyjnie”). Wkrótce pojawił się pierwszy „surprise” – blokada mostu przed wejściem na teren KPN. Chwila zastanowienia i… „po co przeszkody?… żeby je omijać”. Oczywiście bardzo uważając na to, co robimy przeszliśmy szybko na drugą stronę i kolejna niespodzianka: alternatywa dwóch kierunków – łatwiejszego i bardziej wymagającego. Dziewczyny wybrały oczywiście ten… łatwiejszy. Niestety, w tym momencie otrzymaliśmy komunikat przewodnika: „Odebrałem aktualizację!” (ci, którzy chodzą częściej z ks.Januszem wiedzą, że oznacza to zmianę pierwotnej trasy). Zaniepokoiło to nas oczywiście, ale chyba nie tak bardzo, bo Martynka i Joasia, które zaliczyły ten szlak wcześniej twierdziły, że tu nie da się skręcić. No dobrze… zobaczymy.

Miały rację i jednocześnie jej nie miały. Miały, bo ta część szlaku nie miała żadnych odnóg bocznych. Nie miały – bo zmiana nastąpiła koło DW „Irena”, gdzie (ku naszej konsternacji) ks. Janusz nie skręcił (zgodnie z przekonaniem Joasi i Martynki) w prawo, ale ruszył przed siebie jakąś tam dziką ścieżką przez las. Wkrótce okazało się, że ten fragment trasy był kompilacją kilku elementów (które musi poznać prawdziwy traper) – było więc „bagienko” (ale bez krokodyli); „górski masaż stóp” (czyli… skąd tu tyle kamieni?!?!); popołudniowa gimnastyka (szukanie grzybów w lesie) i wreszcie „wspinaczka wysokościowa” (tutaj zaobserwowaliśmy u naszego przewodnika zdolności „teleportacji górskiej” – podczas, gdy my z niepokojem zaczęliśmy szukać oznak życia na ścieżce, ks. Janusz czekał na nas [!!!] na chodniku, do którego dopiero co doszliśmy).

Koło skoczni postaliśmy chwilę, czekając na uspokojenie oddechów i pracy serc. Poprawiły się też nastroje – droga przed nami… BIEGŁA W DÓŁ. Szybko jednak zrzedła mina, kiedy usłyszeliśmy dialog księdza z Martyną: „Co oznacza schodzenie w dół?” zapytał „szeryf”, na co padła sakramentalna odpowiedź: „Że zaraz trzeba będzie wchodzić pod górkę”. O nieeeeee……..

Chwila postoju przy CPN-ie i rzeczywiście… ruszyliśmy pod górę. Przez chwilę Monika wykazywała objawy totalnej paniki, kiedy została nam wskazana asfaltowa dróżka biegnąca pod takim kątem, że… tu przydałyby się raki. Trwało to jednak tylko chwilę, bo zaraz dowiedzieliśmy się, że to zmyłka – idziemy nadal asfaltem, ale w nieco innym kierunku: w stronę Centrum Pulmonologii. „Od razu tak trzeba było” – tam jest fajny plac zabaw, gdzie na pewno dłużej odpoczniemy. Plac był, owszem; odpoczynek też tylko… po pierwsze „miało być długo”, a po drugie – huśtawka groziła utopieniem na wzór Titanica (niestabilna i z solidną kałużą pod deską). To drugie w sumie nam nie przeszkadzało – chodziło o to, że trochę odpocząć, poopalać się i uzupełnić bilans kaloryczny organizmów. Niestety zaś, to pierwsze było ściśle kontrolowane przez p.Ryszarda i ks.Janusza, którzy przez kilka chwil coś tam sobie poszeptali – „Oj, czyżby zemsta dinozaurów?!?!”.

Chyba tak, bo kiedy w końcu zostaliśmy zmuszeni do przyjęcia postaw pionu ks.Janusz skierował naszą grupę w stronę… lasu [!!!]. „No, co się dzieje? Przecież nie przyjechaliśmy na grzybobranie?!?!”. Ale co zrobić, kiedy samochody tak daleko, a nas coraz bardziej bolą nogi – pokornie (choć z obietnicą zemsty w sercach) ruszyliśmy śladem naszych „traperów”. Niektóre z nas stwierdziły, że na następną wędrówkę nie biorą komórek, albo przynajmniej wyłączają Wi-Fi i inne odbiorniki jakichkolwiek „aktualizacji” – ta dzisiejsza zapadnie nam w pamięci (i w odczuwających maleńkie boleści kończynach dolnych).

Trasa przez las była nawet ciekawa – dla kogoś, kto uwielbia atmosferę „szkoły przetrwania”: najpierw ciągłe skoki wysokości (kto wymyślił schodzenie tylko po to, by zaraz potem wspinać się pod górkę?); potem „sztuka maskowania się” (czołganie się pod siatką) i „zdobywania pozycji nieprzyjaciela” (czyli dewastacja płotu); wreszcie marsz (rodem z „Rzeki Kwai”) – aby w końcu dojść do tamy. Tu chwila relaksu, mała sesja foto i niestety… uraczeni kapłańskim „Wiem, gdzie jesteśmy, ale… jeszcze trochę nas czeka” weszliśmy do głównego placu Karpacza, gdzie zanieśliśmy naszą „skargę młodych serc” do Ducha Gór. Niestety, był z kamienia – dosłownie i w przenośni. Cóż nam więc pozostało…?

Rok temu, podczas zimowiskowego „Dnia Trapera”, w pewnym miejscu Karpacza nasza Martyna stwierdziła, że „te kolana to wielka ściema i… proszę bardzo nie brać dopingu”. Sam nie wiem dlaczego, ale prawie w tym samym miejscu słowa te zostały powtórnie wypowiedziane – czyżby emanacja „złej energii”??? Przecież taki spacer to sama przyjemność!!! No, ale nic to – przy wtórze sapania, wzdychania, jęków, pytań „Daleko jeszcze?” oraz mantry „Coraz bliżej…” doszliśmy w końcu do DW „Irena”, gdzie zostaliśmy poinformowani, że oto zatoczyliśmy dosyć spore kółko – szacunek dla czytelników oraz dobre imię uczestników każde mi „spuścić zasłonę milczenia” na reakcje i słowa w tym momencie wypowiedziane. Było to jednak krótkie i „pod kontrolą” – w sumie do końca „spaceru” zostało już niewiele… a skoro tak „to może wybaczymy” (z tym, że nie na pewno).

Krótki, choć dosyć eksploatujący nasze siły odcinek zakończyła długa prosta (niestety także po górę), która doprowadziła nas do „wymarzonych” samochodów. Tu wpakowaliśmy się do środka z gorącym postanowieniem, że stąd ruszy nas tylko i wyłącznie M’c Donald – i faktycznie, w nagrodę za dobrą kondycję i „posłuszeństwo” zajechaliśmy właśnie tam. To, co się tam działo było istną „orgią zdrowego żywienia”, ale cóż… wszyscy czuliśmy te kilometry w nogach.

 

Czas na podsumowanie. Myślę, że na przyszłość muszę współwędrowcom przybliżyć słownik i zasady naszych „spacerów”:

1. Kiedy mówię, że „wiem, gdzie jesteśmy” to… wiem;

2. Kiedy ustalamy trasę, musimy przyjąć, że szansa przejścia jej w pierwotnym kształcie sięga aż… 25%;

3. Kiedy pada „chwytam aktualizację” pozostaje tylko jedno… trochę się lękać jej efektów.

4. A poza tym… chodzić… chodzić… i jeszcze raz – CHODZIĆ.

 

Dziękuję za dzisiejszą wspólną trasę i do zobaczyska jutro – na „sztywnych kończynach”

Ks. Janusz