Z przyjemnością informuję, że w Galerii Foto można znaleźć zapis fotograficzny przebiegu spotkania. Aby przekierować się do Galerii Foto, wystarczy wcisnąć TEN NAPIS. SERDECZNIE ZAPRASZAM.
Wrzesień rozpoczął kolejny rok naszych spotkań o rozwijania się na płaszczyźnie wokalu i instrumentarium. Miniony rok szkolny owocował w wydarzenia fajne (ostatni koncert i pojawienie się „gwiazdora” Adriana) i smutne (opuszczenie grupy przez kilka osób). Zastanawialiśmy się nawet, jaki będzie ten nowy rok.
Pewną wskazówką była uroczystość odpustowa, podczas której „zaszaleliśmy” na fula. Podczas mszy razem z nami „wymiatał” „szeryf”, zaś festynowy koncert – to była prawdziwa „petarda”.
Pierwsze spotkania wrześniowe nie zapowiadały specjalnych „sensacji” – normalne próby; nasze zmagania z „powakacyjnym zmęczeniem” i… zero nowości. Klasyka… Ale ostatnia niedziela (11.09) dała nam do myślenia. „Szeryf” bowiem zaproponował wszystkim (a więc i nam) naukę totalnego newsa: „Obdarz mnie Panie miłosierdziem swoim”. Propozycja nie brzmiała jeszcze specjalnie groźnie, ale kiedy w ruch poszła „szeryfowa” (proboszczowska dwunastka), nieco zrzedły nam miny – „Tak na sucho…?!? Bez przygotowania?!?!… Przecież to będzie masakra!!!…”. Jednak okazało się, że wcale „masakry nie było” (to trochę podobna sytuacja do naszych wątpliwości, czy wypada na jednym z naszych koncertów śpiewać: „Ale to już było”… a potem okazało się, że to był hicior występu) – zaskoczeni tak samo, jak my pozostali uczestnicy liturgii stanęli na wysokości zadania i po prostu… tekst pięknie odśpiewali. A kiedy msza św. dobiegła końca powiedzieliśmy sobie: „Tak, ten rok będzie chyba jednak szalony…”.
Dzisiejsza próba potwierdziła te nasze wnioski. Przede wszystkim „szeryf” dzisiaj zaszalał z wyborem tekstów. Biedna Martynka trochę się deprymowała, że zamiast „scholkowego ordnungu” pojawił się „dynamiczny chaos” – ćwiczyliśmy nie według kolejności części mszy św., ale według stron w śpiewniku /?!?!/. Norrrrmalnie szok…
Był też jeszcze jeden bardzo miły akcent. Ostatnimi czasy doświadczaliśmy kilku sytuacji rezygnacji ze wspólnego śpiewu. To nie było fajne. Dzisiaj pojawiła się „jaskółka dobrej zmiany” – Kasia, która przyszła zobaczyć od środka, co to takiego ta schola. Kasiu! Witamy i zapraszamy do wspólnego śpiewu…
Z pewnością podczas próby i nam się „rzuciło to i owo tu i ówdzie”, bo kiedy padło hasło: „No to teraz czas na ognisko” bez zbędnych pytań zabraliśmy się za… gromadzenie opału. Wiadomo – Polak głodny to zły, a pieczyste samo się nie upiecze, więc… wyczyściliśmy trawniki z gałęzi „do golca”. Urósł z tego niezły kopczyk i chyba nikt się nie spodziewał, że to będzie za chwilę powodem naszych cierpień. A zaczęły się one, kiedy płomień rozgorzał na fula – jak tu smażyć nasze pieczyste, kiedy w odległości ponad metra temperatura przypominała wnętrze pieca?!? Trzeba było chwytać się różnych sposobów – niestety, uwiecznił to nasz „paparazzi”, komentując krótko oglądane później fotki: „piekielne laski” (no, „szeryfie”, uważaj, bo jak się pojawimy z siarką, to ci nawet cudowne cukierki czy kadzidełko nie pomoże J).
Podczas zmagań z temperaturą i niesfornym pieczystym ujawniły się różne „szkoły dopiekania”: CHOLERYCZNA (krótko, ale na czarno); FLEGMATYCZNA (niech to trwa długo, ale cała kiełbacha ma być upieczona); WYCZYNOWA („wyścigi” do altany: popatrzcie – już się upiekło, czy jeszcze nie?) i wreszcie KRECIA („kiełbasa mi się chowała… w popiele… uauauau!!!!!!!!). I jak tu nie mówić, że jesteśmy zdolnym narodem.
Wiadomo, że pieczyste zawiera sporo cholesterolu. Jednym ze sposobów jego spalania jest sport. Sięgnęliśmy więc do naszych kreatywnych sposobów i odkryliśmy nową dyscyplinę sportową: „Jesienne konkurencje trawnikowe” (które z pewnością pojawią się na olimpiadzie w Moskwie). Mistrzami w tej dziedzinie zostali bezapelacyjnie Martynka, Adrian i Nadia – dobrze, że to nie był pokój, i obrzucali się liśćmi – tych nie brakowało, więc zabawa była przednia i nie groziła przerwa z powodu „braków sprzętowych”). Druga konkurencja powstała dzisiaj to „jesienna miotełka”. Postanowiłyśmy bowiem „podnieść ciśnienie” szeryfowi i pokazałyśmy, że nawet trawniki można „zamiatać” – a że przy tym było sporo śmiechu i… dymu, to tym lepiej.
W końcu znudziły nas liście; okazało się, że na trawie nie wychodzi nam z „orłem” (Nikola i Kasia), więc postanowiliśmy… ruszyć w końcu do domów – tym bardziej, że spożyty przez niektórych „węgiel” już zaczął działać. Tak więc – za dzisiaj dziękujemy, o jeszcze prosimy i obiecujemy… będzie jeszcze zabawniej.