Z przyjemnością informuję, że w Galerii Foto można znaleźć zapis fotograficzny przebiegu spotkania. Aby przekierować się do Galerii Foto, wystarczy wcisnąć TEN NAPIS. Górna ikonka daje możliwość pobrania fotografii, niżej została umieszczona prezentacja. SERDECZNIE ZAPRASZAM.

Wiem, wiem… tytuł jest pozornie bez sensu, ale… w trakcie czytania wszystko się wyjaśni…
Po okresie wakacyjnym i rozpoczęciu drugiego roku funkcjonowania naszej Scholi „Dzieciaki z Bożej Paki” przyszedł czas na wypad integracyjny (24.10.2015 roku). Pogoda dopisała, gorzej z uczestnikami – w wyjeździe wzięły udział aż/tylko (wybrać właściwe) osoby: Małgosia, Julia i Natalka (no, ale na siłę nie da się człowieka uszczęśliwić). Gdybyśmy patrzyli na to pod kątem ilościowym, to można by napisać „masakra” – dla mnie jednak zawsze ważniejszą była jakość, a tutaj dziewczyny wzniosły się ponad oczekiwany poziom.
Oczywiście, zaraz po zaanektowaniu przez towarzystwo „srebrnej strzały” zostało złożone „zamówienie specjalne” – „my chcemy za-zu-za-zi” (dla niewtajemniczonych to taki wesoły „kawałek” muzyczny). Płyta się znalazła i przy dźwiękach takiej muzy rozpoczęliśmy naszą podróż.
Było kilka wariantów wędrówki, ale po krótkiej dyskusji nasz kwartet zdecydował, że chce się „powałęsać” po Karpaczu. Nie ma sprawy… aktualizacja dokonana i gotowa do realizacji. I od tego momentu rozpoczęło się coś, o czym wspomniałem w początku tytułu. Niektóre utwory zaczęły być modyfikowane i „uzupełniane” dośpiewkami. Było to całkiem interesujące – zwłaszcza mina Julii, kiedy usłyszała początek utworu „Nie, nie bój się” (słowa „nie nie nie”). Utwór ten stał się wkrótce hiciorem naszej podróży – uzupełniany o mantrę „nie-nie-nie”. Nie żeby komplikowało to jazdę, ale wybuchy śmiechu spychały nas lekko z pasa ruchu.
W takiej atmosferze dotarliśmy do Jeleniej, gdzie „szeryf” musiał dokonać kilku „interesujących” zakupów [ale o tym cicho sza]. Również karpackie „Netto” doświadczyło wizyty „zgłodniałego szeryfa” – oni trochę zarobili, a my… mieliśmy niezły ubaw.
Początek wędrówki był bardzo ambitny – nawet Julka nie mogła się powstrzymać od – tym razem tylko sugestii – że może warto wybrać „dłuższą trasę”. Oj dziewczyno, nie wiesz, ile będzie Cię to kosztowało!!!
Ruszyliśmy więc szlakiem zielonym do mostku i rozejścia ze szlakiem żółtym (pomylonym przez „szeryfa” z czerwonym). W sumie nie było źle – piękna pogoda, pełne słońce (ale bez upałów) i zjedzone w samochodzie żelki (ale nie mówcie o tym Rodzicom) spowodowały, że to my raczej zostawiłyśmy „szeryfa” z tyłu. Niestety, koniec asfaltu stał się początkiem niechcianego masażu odnóży dolnych. Do tego nasz przewodnik jakby przyspieszył i nagle to my zaczęliśmy go gonić. I jeszcze jedno… pojawiło się pierwsze sapanie. Ufff… jak gorąco…
Chyba po raz pierwszy nie skorzystaliśmy z postoju za mostkiem (trochę dlatego, że miejsce postoju było modernizowane i nie było… ławek). Ale nic to – trasa okazała się przez pewien czas prawdziwie „lightowa” i już zaczęłyśmy się zastanawiać, czy aby „szeryf” nie stracił kondycji „górala”? Chyba jednak zorientował się o czym myślimy i przypomniał pierwszą zasadę Ducha Gór: JEŚLI SCHODZINY NA DÓŁ TO ZNACZY, ŻE… WKRÓTCE BĘDZIE POD GÓRĘ. Na razie jednak schodziliśmy i schodziliśmy – aż do tamy.
Tu zeszliśmy na szlak czerwony („No, a miało go już dzisiaj nie być”) – urokliwy i stosunkowo łatwy, którym obeszliśmy podnóże wzgórza. Tu swoją fascynację fotografią plenerową okazała Julka, która co chwila musiała stanąć, aby uwiecznić kaczuszki, kwiatki i panoramy – czyżby „narodziny talentu”? Wkrótce doszliśmy do sporej łąki i tu „szeryf” zauważył u nas „objawy chorobowe” – konkretnie chorobę zdiagnozował jako „fotoskromność posuniętą do stopnia heroicznego” (chodziło o słit-focie – i to robione sobie samym).
Fakt, że pozwolono nam skorzystać z kilkuminutowego odpoczynku na ławeczce powinien wzbudzić nasze podejrzenia – jednak zajęte uzupełnianiem strat kalorycznych nie pomyślałyśmy, że za chwilę… o nieeeeee… trzeba będzie łąkę… „przepłynąć” [tak rosa tam była, że buty momentalnie nabrały konsystencji półpłynnej]. A kiedy już wyszłyśmy w tych „moczarów” szeryf pokazał tylko stok i rzekł krótko: „Dziewczyny! Teraz musimy to zdobyć”. No nie, bez przesady… przecież my to jednak ciągle jeszcze dzieci!!!
Gosia znalazła pomocnika – „włóczykija”, a i tak zaczęły się dylematy moralne: „Jak ja później wyrobię na dyskotece?”. Pojawiły się także teksty osła [ze „Shreka”]: „Daleko jeszcze?!?!?!?” (ciekawe, czy zgadniecie, kto je zadawał?). I to sapanie – jak Pendolino na zakrętach. Doszłyśmy do wniosku, że chyba naprawdę nie wiedziałyśmy, co czynimy, zgłaszając się na tę wycieczkę. Co prawda humory poprawiły się nieco na szczycie, kiedy „szeryf” podzielił się z nami dwiema wiadomościami: teraz już będzie w miarę po równym i za 10 minut dłuższy postój, ale… Gosia stwierdziła, że praca nóg „rzuciła jej się na… oczy” („bo ja wciąż nie widzę tego postoju”). W końcu zobaczyliśmy plac zabaw i tu nagle jakby nam przybyło sił – rzuciłyśmy się w tę stronę jakby nas coś goniło.
Natalka i Gosia od razu zaczęły mościć sobie legowisko (czyżby nadchodził sen zimowy?), Julia zaś zaczęła harce na placu. Wkrótce jednak połączyło nas wspólne pragnienie: „Jeść… jeść… jeść…” – i tu Julka przeżyła traumatyczny dramat… jej bananik, który przeżył tych kilkadziesiąt kilometrów jazdy i nasze górskie wyczyny „oddał ducha” przybierając postać płynną (Julka… nie lubisz przecierów?) [Problem stał się poważny, bo i komórka zaczęła się lepić do ucha, i torebka przestała być atrakcyjna – ach, te „dylematy małych kobiet”].
Tak trochę na boku dodamy, że na placu udało nam się… zdekonspirować „szeryfa” [tak długo krzyczałyśmy „proszę księdza”, że w końcu odpoczywająca obok nas starsza pani zaryzykowała nieśmiałą konwersację, rozpoczynającą się właśnie od „proszę księdza…”].
Tu także doszło do „konfrontacji” – „szeryf” sugerował dalszy kierunek na Gołębiewskiego [pod górkę – o nie!!!!!!!!!!], my zaś solidarnie trzymałyśmy się jedynej możliwej i słusznej decyzji: IDZIEMY W DÓŁ!!! Przeważyła… nie, nie waga, ale ilość i po 25-minutowym odpoczynku ruszyłyśmy dalej. Nie da się ukryć, że było coraz gorzej: Julka coś tam „nadawała” o taxi; Gosia zdecydowała się na fortel pod nazwą „nadciśnienie”; tylko Natalka ze słodkim uśmiechem kwitowała każde pytanie odpowiedzią: „Jest OK”. Moment „załamki” nadszedł przy CPN-ie (czyżby naturalna czynność tam oddawana zaszkodziła na kondycję i poczucie humoru?). Spójrzcie tylko na te „rozradowane” twarze i pełne entuzjazmu pozycje – normalnie „bida z nędzą… pomnożona przez niedostatek”.
Ale okazało się, że to nie brak kondycji tylko świadomość… skoro tyle schodziliśmy w dół, to teraz czeka nas… I faktycznie, za Białym Jarem czekało nas znowu podejście – dobrze, że niezbyt długie – po którym poczułyśmy się jak w Lubaniu (doszliśmy bowiem do ul. Leśnej). Niestety, podobna była tylko nazwa – nasza Leśna jest bowiem „bardziej przyjazna człowiekowi” [czyli po prostu nizinna]. Widok [ostatniego – jak zapewniał „szeryf”] podejścia trochę nas zdeprymował, ale chyba nie załamał, bo mijający nas radiowóz nie stanął, aby nas podrzucić (choćby na komisariat).
Kiedy zdobyliśmy to ostatnie wzgórze nagle coś wstąpiło w Julkę – ruszyła jak Robert Lewandowski do bramki i dosyć szybko wyforsowała się na czoło. Na pytania, o co chodzi i skąd ta nagła dynamika usłyszeliśmy, że się „podładowała” – a że przez cały czas (nucąc „bananowy song” – patrz przygoda z bananem) trzymała w rękach bezcenną komórkę, więc doszliśmy do wniosku, że „podładowała się dotykowo” (stąd drugi człon tytułu opowieści). To podładowywanie stało się modne, bo i Gosia zaliczyła „odlot” [spieszę uspokoić – muzyczny] z komórką w rękach.
Końcówka była już faktycznie czymś prostym, choć zapewniając nas o raczej nizinnym finiszu „szeryf” zapomniał o ostatnim podejściu – „oj tam, oj tam… takie maleństwo Wam nie zaszkodzi…” usłyszałyśmy. Ale faktycznie, po jego zaliczeniu czekała nas już tylko prosta w dół, wygodna „srebrna strzała” i… M’c Donald [Rodziców prosimy o nie czytanie dalszego tekstu].
W M’c Donaldzie przede wszystkim wzięłyśmy się za „kapitalkę” naszych sił – im więcej kalorii, tym lepiej. W sumie „łeb w łeb” szedł z nami w tej konkurencji sam „szeryf” – poległ jednak „śmiercią sapera”, kiedy zobaczył, że to, co dla niego stało się daniem głównym, dla nas okazało się zaledwie… „przystawką”. „Was to chyba lepiej ubierać, niż żywić…” stwierdził – i z tym się nie zgadzamy… przecież od czasu do czasu trzeba „zaszaleć”.
Trasa powrotna najpierw upłynęła pod znakiem błogiej senności, ale kiedy usłyszałyśmy znowu „za-zu-za-zi” nie trzeba było czekać na „dośpiewki”. Ustaliłyśmy też jednomyślnie, czego chciałybyśmy się nauczyć na listopadowy koncert (ale nie będziemy tu i teraz zdradzać szczegółów).

Kolejna trasa za nami. Dziewczynom gratuluję kondycji i poczucia humoru. A tym, które zrezygnowały powiem jedno: ŻAŁUJCIE!!!