Osoby zainteresowane obejrzeniem fotek z wypadu serdecznie zapraszam W TO MIEJSCE. Górna ikonka daje możliwość pobrania fotografii, niżej została umieszczona prezentacja. SERDECZNIE ZAPRASZAM.

Tytuł może wydawać się nieco dziwaczny, ale… w trakcie czytania tego tekstu wszystko się wyjaśni. W sobotę, 14.02.2015 roku, postanowiliśmy powtórzyć nasz październikowy „górski wyczyn”. W wypadzie wzięła udział 6-osobowa grupa naszych „Dzieciaków”: Weronika („lodowcowy pingwin”), Julcia, Emilka i Natalia (debiutantki „górskiego stepowania”), Klaudiusz i Sebastian; Kuba Borowiecki (przedstawiciel Służby Liturgicznej) oraz Rodzice i Opiekunowie: Anna i Ryszard Skowron, Ryszard Piekarski, pan Wołoszyn i ks. Janusz.
Trasa, tradycyjnie, miała być „lightowa” – niektórzy mają co do tego wątpliwości, ale… w niedzielę wszyscy spotkaliśmy się podczas Eucharystii.
Sam przejazd do Karpacza upłynął bez większych przeszkód – było co prawda sporo „kierowców od Stevie Wonder’a”, ale straciliśmy na tym zaledwie 30 minut. Trasa została zaplanowana na 4 godziny: DW „Wodomierzanka” – Betonowy Most – DW „Irena” – Skocznia Narciarska „Orlinek” – Dziki Wodospad Łomnicy – Biały Jar – zapora na Łomnicy – Wilcza Poręba – Policja – DW „Wodomierzanka”. Nie wiem, ile to będzie w kilometrach (zwłaszcza górskich, ale… chyba poczuliśmy tę trasę wszyscy).
Jak każda wędrówka dzisiejsza trasa miała swoje plusy i minusy. Plusem była zdecydowanie pogoda – słoneczko na full’a i lekko minusowa temperatura. Minusem zaś (dla niektórych uczestników) była nadmierna skłonność do „przyjmowania pozycji horyzontalnych” czyli… oblodzenie większości szlaków. Dla dzieciaków była to frajda, dla nas – tonażowo nieco większych – był to już problem z kategorii: „By nie wywołać górskiej katastrofy ekologicznej”. Mimo to jednak większość recenzji szlaku jest pozytywna (no, może poza „piąta kolumną”, która stawia na „malkontenctwo” – to oczywiście żart).
Wypad miał trzech „bohaterów” – pierwszymi były debiutantki „górskich lightowych spacerów z szeryfem”: Natalia i Emilka (z towarzyszącym tatą). Sprawiły się dzielnie – właściwie „zajeździły” większość z nas. Drugą była Julcia – nasza rekordzistka od „przyjmowania pozycji horyzontalnych” (23 „zderzenia z lodową rzeczywistością”… to budzi respekt – Julcia… nasz szacun w Twoją stronę); wreszcie „wypadowy M’c Gaver” czyli Sebastian [którego obuwie stało się dla nas prawdziwym wyzwanie]. Nie znaczy to jednak, że pozostali uczestnicy byli mniej dzielni – wszyscy przeszliśmy cała trasę w niezłym czasie i przy niezłej kondycji.
Teraz trochę szczegółów. Nasz wędrówkę rozpoczęliśmy od „ślizgów” na zboczu parkingu przy DW „Wodomierzanka” – oczywiście „ślizgi” uskuteczniali Klaudiusz, Sebastian i Weronika. Trwało to jednak krótko, ba po kilku minutach przygotowań ruszyliśmy pod górkę.
Teoretycznie w określeniu „w górach” mieści się wspinaczka, ale… dlaczego już na samym początku musiało to być takie „ostre” podejście. Praktycznie do Betonowego Mostu większość z nas zaczęła naśladować „naszą szkapę” (z ostatniego rozdziału). Samo przejście przez most było całkiem całkiem – z naszej strony komuś nie pasował szlaban, więc… teoretycznie szliśmy „zgodnie z prawem”. Przy szałasach zrobiliśmy pierwszy postów i nagle okazało się, że… prawie wszyscy są głodni. No, ale nasi opiekunowie byli na to przygotowani.
Kolejny fragment dzisiejszego szlaku potwierdził opinię „szeryfa”, że tym razem „trasa będzie lightowa”. Było wprawdzie kilka „zmyłek” („uwaga… skręcamy w lewo… o sorka… pomyłka”), ale mimo to szliśmy całkiem szybko, i trasa nie sprawiała większych problemów.
Niestety, zejście na „dziki szlak” od razu zaowocowało perturbacjami – obuwie Sebastiana „zbuntowało się i postanowiło… wędrować fragmentami – czyli osobno podeszwa i osobno reszta” (Mc Gaver byłby z nas dumny – wykorzystaliśmy nawet zwykła „zrywkę” – grunt że Sebastian mógł iść dalej). Poza tym ta część szlaku stała się jakby nieco zbyt stroma (i to na naszą niekorzyść – czy w górach idzie się tylko „pod górę”?) – przy wyjściu koło skoczni zaczęły się pojawiać „destrukcyjne” propozycje typu: „A może by tak wezwać taxi?”. Tu także GOPR-owcy mieli okazję pokazać moc swoich możliwości „naprawczych” (obuwie Sebastiana wzbogaciło się o kilka gramów kleju i taśmy).
Podczas krótkiego odpoczynku „szeryf” przeprowadził „ciche konsultacje” z resztą Rodziców i nagle okazało się… że trzeba będzie jeszcze trochę się powspinać (o nie!!!). W takim „radosnym” nastroju doszliśmy do wodospadu, który – nie da się ukryć – zrobił na nas wrażenie swoją zimową scenografią. Było ono na tylko wciągające, że p.Ryszard z Weroniką postanowili przez chwilę pouprawiać „ekstremalną wspinaczkę skałkową” – nie trwało to długo, ale… było interesującym przerywnikiem.
Do tej pory problem oblodzenia raczej się nie pojawiał – niestety, nasz „szeryf” na zejście wybrał trasę, która gwarantowała w zasadzie tylko jedno: liczne i bliskie spotkania 4 stopnia z gruntem. Tu właśnie nasza „rekordzistka” Julcia zaczęła dokładnie liczyć swoje „poślizgi” (każdy z nich kończył się wiadomo czym). Podejrzanym było to, że odpornymi na tego typu zjawiska okazali się wszyscy dorośli (czyżby jakieś zapomniane prawo grawitacji?). Było ciekawie – mimo kilku „ochów” i „achów” w całości doszliśmy do Białego Jaru, gdzie (na pobliskim CPN-ie) zrobiliśmy nieco dłuższą przerwę (jej powód niech pozostanie naszą słodką tajemnicą). Tu w każdym razie nasz przewodnik zaproponował pewną modyfikację trasy – och… gdybyśmy wiedzieli…
Początek trzeciego etapu naszego „spacerku” dał nam posmakować specyfiki „szkoły przetrwania” – czysty lód i tylko kilka miejsc, gdzie obuwie trzymało się jako tako podłoża. Czyż więc zdziwi kogoś, że ten odcinek nazwany został „szlakiem Julci”? A kiedy już minęło bezpośrednie zagrożenie dla naszego poczucia równowagi zaznaliśmy jednej z atrakcji SPA – „kąpiele błotne” okazały się wyzwaniem o tyle nieprzyjemnym, że „błotne ślizgi” gwarantowały trwałe znamiona kontaktu (a to przecież siara…).
Przejście przez tamę (skąd inąd bardzo proste) okazało się wielkim wyzwaniem dla niektórych, których o zawroty głowy przyprawiała prawie 6-metrowa głębia – przeszliśmy jednak spokojnie. Nie widać tego co prawda na fotkach, utrwalających nas w nieco zaskakujących pozycjach (no, ale podczas każdej wędrówki musi nadejść „moment głupawy”).
Po zakończeniu fotosesji okazało się, że aktualizacja projektu wędrówki miała charakter sadystyczny – zeszliśmy na dół tylko po to, by za chwilę… zacząć podchodzić pod górkę. Kto to widział – nie mogło być równo? Ale nie to było najgorsze.
O kilku minutach „szeryf” oznajmił nam, że ma dwie wiadomości: zła i dobrą. Ta pierwsza była ostrzeżeniem, że teraz (jakbyśmy byli wypoczęci) czeka nas ostre podejście; lepszą była informacja, że to już ostatnie takie (co okazało się niestety zmyłką). Fakt, podejście nie było łatwe – to tu Klaudiusz zdecydował, że czeka na taxi lub busa. Ale… przecież do samochodów (zgodnie z obietnicą dorosłych) było coraz bliżej – trudno, jakoś to wytrzymamy.
Po wdrapaniu się na szczyt tego fragmentu trasy miało być „z górki” – i faktycznie, przez jakiś czas tak było, ale… coś tam się namieszało w planowaniu i – po „trasie pingwinów” (tego, co tu uprawiali niektórzy nie da się opisać) – doszliśmy do „cywilizacji”. Niestety, to oznaczało, że zostało nam ostatnie podejście.
Wielu miało pewne wątpliwości do „lightowego” charakteru wycieczki, ale końcówka… no cóż… dała nam w kość… Pozostało nam tylko „sapanie” i uporczywe „trzymanie pionu”. Ta determinacja z jednej strony spowodowała, że wytrzymaliśmy, ale z drugiej – kiedy zobaczyliśmy w końcu nasze samochody… chwilę trwało, zanim uwierzyliśmy, że to naprawdę koniec (w tym momencie przyszedł czas na wyznania typu: „Od jakiegoś czasu paliła mi się lampka rezerwy”).
Dojście do parkingu było celem samym w sobie – oznaczało bowiem, że teraz… przyszedł czas na przyjemności (a konkretnie na pobyt w „Gołębiewskim”). Było trochę perypetii z zaparkowaniem, ale w końcu weszliśmy w „zaczarowany świat chloru i wody”. Kuba, Klaudiusz i Sebastian – jako „mięśniacy” – od razu poszybowali do siłowni. Pan Ryszard i „szeryf” przez chwilę „poprawiali rekordy pływalni”, a reszta… po prosty wybrała to, co sprawiało największą frajdę. Było rewelacyjnie – i aż dziwne, że już wkrótce trzeba było się pakować.
Została nam jeszcze jedna atrakcja – wieńcząca naszą „przygodę” rybna wyżerka. Tu okazało się, że u większości z nas apetyty osiągnęły zastraszający poziom. Obsługa po prostu nie nadążała z frytkami i colą. A my się „zażeraliśmy”… podziwiając rybki w akwarium i „futrzaki” koło stołów. A kiedy nasze żołądki dały znać: BASTA stało się jasne, że pozostało nam już tylko jedno: prosić kierowców o czujność i … wracać do domów.

Oczywiście, powyższy opis ma charakter humorystyczny, ale właściwie nie ma w nim aż tak wielu „przerysowań”. Było radośnie; był pot i zmęczenie, ale także frajda i duma. Daliśmy radę – za atmosferę dzisiejszego wypadu wielkie wyrazy uznania i wdzięczności należą się tak dzieciakom, jak i ich Rodzicom. Piszący te słowa ma tylko nadzieję, że dzisiejsza „próba sił” nikogo nie zniechęci do kolejnego „górskiego szaleństwa” po świętach.