TO CO, ZA TYDZIEŃ IDZIEMY ZNOWU?… NIEEEEEE!!!!

Druga sobota października (11.10.2014 r.) stała się okazją do zrealizowania pomysłu pierwszego górskiego wypadu Scholi Parafialnej w nowej odsłonie. Zanim opiszę jego przebieg – kilka słów o aktualnej sytuacji Scholi.
Czas wakacyjny okazał się „przełomowym” momentem historii naszej grupy. Po zdaniu egzaminu maturalnego ze Scholi EDEN wycofała się Kasia, a pierwsze spotkanie powakacyjne potwierdziło rezygnację Moniki i Martynki. Zostało nas więc niewiele osób. Efekt był widoczny przez pierwsze 2 tygodnie września, kiedy śpiew… hmmm… „pozostawiał to i owo do życzenia”. Udało się jednak zachęcić do włączenia się w nasz śpiew trzy „małolaty”: Weronikę, Julę i Madzię. Pozostały także ze starego składu: Martyna, Aneta, Malwina, Nadia, Ola i… „szeryf”. Tak więc były pewne „siły” do podjęcia wyzwania muzycznej obsługi niedzielnej i świątecznej mszy św. z udziałem dzieci i młodzieży.
Niech byłe członkinie Scholi EDEN nie pomyślą, że nie doceniam ich dorobku, ale… ta zmiana [choć organizacyjnie bardzo trudna] przyniosła niespodziewane [i bardzo pozytywne] konsekwencje: oto nagle udało się skutecznie „zachęcić” uczestników mszy do czynnego włączenia się we wspólny śpiew. Zaś „Schola II kadencji”… po prostu zaczęła się „bawić” śpiewaniem. O efektach praktycznych w przeżyciu liturgii niech opowiedzą jej uczestnicy [choćby w postaci komentarzy – będę za nie wdzięczny].
Po pierwszych trzech spotkaniach padła propozycja zorganizowania „wypadu integracyjnego” – oczywiście w góry. I o dziwo, propozycja spotkała się ze sporym zainteresowaniem. Z kilku propozycji „szeryfa” wybraliśmy tę – podobno – najlżejszą [oj, trzeba się było popytać byłych scholistek, co znaczy „górski rilaks”].
Nie da się ukryć, że piątkowy wieczór trochę zachwiał naszą „wędrówkową determinacją” [spadł dosyć gęsty deszcz} – ale sobotni poranek pokazał, że… będzie nieźle. Po krótkiej próbie, kilkanaście minut po dziesiątej wyjechaliśmy w „konwoju”, mającym nas dostarczyć w rejon Karpacza – trzy „bryczki” wiozły w sumie 13 osób: Państwo Skowron (3 osoby), Panie Strzelińskie (2 osoby), Państwo Brunatnych (3 osoby), Panie Szydło (2 osoby) oraz panów: Piekarskiego (wyjątkowo „spieszonego”) i (jedynego przedstawiciela LSO) Remigiusza + „szeryfa”.
Początek trasy przebiegał pod znakiem „mgielnego zamroczenia kierowcy” – nie nas oczywiście (na plebanii czekała mocna kawusia), ale kierowców, którym prawo jazdy dał chyba Steve Wonder (piszący te słowa już dawno nie pokonał trasy Olszyna-Gryfów z tak „imponującą” prędkością [30-40 km/godz.]. Dopiero tam udało się nam uwolnić od „sobotnich kierowców” i rozwinąć – oczywiście bezpieczną – prędkość {zapewniam, UFO lata szybciej].
Dojazd do Karpacza był już betką i gdzieś około 11:30 ruszyliśmy na szlak. Pierwszym punktem do zdobycia stał się Betonowy Most (niestety, jakby zablokowany deskami – ale… chyba nie byliśmy pierwszymi, których uwadze umknęło „Attention! Danger!). Za mostem czekał nas pierwszy punkt biwakowy, gdzie głównym zajęciem stała się „zorganizowana obraza Boska” czyli… „górskie obżarstwo” (czyżby jednak były przecieki o dalszym ciągu trasy?).
W sumie stanęliśmy tylko na 15 minut – w sumie odpoczynek był jeszcze niepotrzebny [choć niepokoił pot na niektórych czołach i lekko „podkręcony” oddech kilku uczestników – prowadzącego „szeryfa” w nastroju do utrzymania „górskiego rilaksowego tempa” utrzymywała Jula, która przez cały czas prosiła o jedno… „o najdłuższą trasę”. Brawo Jula! Trzymaj tak do końca!].
Jako, że szlak do Schroniska nad Łomniczką został chwilowo zamknięty, ruszyliśmy trasą rowerową, zdając się na „szerowskiego GPS-a” (na razie nie było żadnych „aktualizacji”). Wszystko było super – najpierw lekka, równiutka trasa bitym szlakiem, a potem nawet asfalt „z górki na pazurki” [nic więc dziwnego, że na pytanie Dominiki: „Czy ktoś chce na cmentarz?” (mijaliśmy właśnie drogę do tego „atrakcyjnego” punktu Karpacza) nikt nie odpowiedział „tak]. Niestety, tu zaczęły się już „schody”. Najpierw trzeba było podejść do „przejścia załamanych matek” [ciekawych o co chodzi odsyłam do p.Dominiki]. Tu okazało się, że co prawda znowu zaczęliśmy schodzić w dół, ale… niepokojem powiało, kiedy „szeryf” zapytał, czy wiemy co to oznacza?… że za chwilę trzeba będzie się wspinać…
Faktycznie… kiedy już wylądowaliśmy u podnóża Tamy na Łomniczce okazało się, że teraz czeka nas „schodowa wspinaczka” (aż ciężko było uwierzyć zapewnieniom naszego przewodnika, że jeszcze 2 lata temu było tu jeszcze trudniej – „nie było schodów?!?… toż to średniowiecze!!!”). Lekko zmachani wspinaczką poddaliśmy się z (jeszcze „nieśmiałą”) rezygnacją propozycji pierwszej „górskiej sesji foto”: cóż… jeśli nie można tego uniknąć, trzeba to… polubić…

Wydawało by się, że po przejściu tamy trasa zarysowała się jak najbardziej spokojnie. Niestety, „szeryf” wymyślił nam „rilaksowe atrakcje” – nie oznaczony szlak, który początkowo był prawdziwie urokliwy (trasa przez gęsty las)… do czasu, aż trzeba się było zacząć przedzierać przez skałki. Dzieciaki… cóż, co one miały dźwigać w górę, ale niektórzy z nas… hmmm… A kiedy wzniesienie zaczęło gwałtownie nabierać cech stromizny z kilku ust wyrwało się pełne zrozumienia pytanie: „To ten rilaks… tak?”. Pozostawmy to bez komentarza.
Pierwsze oznaki „górskiego kryzysu” pokazały się (o dziwo) podczas stosunkowo nietrudnego (choć bardzo wilgotnego) odcinka naszej wędrówki – trzeba się było przespacerować przez łąkę wysokiej i wilgotnej trawy (tu Jula nadal prosiła o „najdłuższy” odcinek – nie będę komentował „asertywnego” wyrazu oczu pani Katarzyny).
Wychodzi na to, że ten odcinek miał być nam pokazać, czym jest „szkoła przetrwania” – zmieszanie naszego przewodnika w pewnym momencie nie oznaczało zgubienia szlaku, ale niezadowolenie, że z powodu przecięcia siatki ominęła nas atrakcja turystyczna „ślizgu pod nią”. Cóż, bardzo nam przykro…
Dalszy ciąg trasy wzbudził w niektórych z nas podejrzenie, że prowadzący używa niedozwolonych substancji wzmacniających – no bo jak można nas wprowadzić w taką stromiznę podejścia na szczyt [to tu nie ma wind?!?!?]. Jedyną satysfakcją było to, że sapał on (podobnie jak niektórzy z nas) jak „stara szkapa” (i to pod koniec ciężkiej trasy). Skoro tak wydawało się, że po dojściu na szczyt odpoczniemy – niestety, z nieznanych nam w tym momencie powodów „szeryf” postanowił, że idziemy dalej. Powody tej decyzji wkrótce stały się jasne, kiedy w oddali ujrzeliśmy zarysy Centrum Pneumonologii – to tu, w pobliskim miasteczku zabaw terenowych mieliśmy odpocząć trochę dłużej. Zanim jednak oddaliśmy się tam „randce” ze słońcem, kanapkami i herbatą (i izotonikiem – w przypadku jednego osobnika), skorzystaliśmy z usług Wszechstronnego Centrum (skrót: WC) w budynku szpitala [nasz wygląd budził chyba ambiwalentne uczucia, skoro personel udawał, że nie dostrzegł naszego „najazdu”]. W końcu jednak dorośli zasiedli przy biwakowym stole, a młodsza część „wędrowniczków” zaczęła się zabawiać na zjeżdżalniach (komentarz prowadzącego: „A podobno ktoś już nie miał sił”).
Może to i szkoda, że my, dzieci, pozostawiłyśmy starszych bez „nadzoru”, bo po 30 minutach okazało się, że bez naszej zgody ustalili, że pójdziemy… dłuższą trasą [tu już nawet wymiękła Jula – dorośli, skąd w Was tyle sadyzmu???]. No, ale jak trzeba, to trzeba. Trasa może nie była ekstremalna, ale niestety, w 2/3 prowadziła pod górę i… pod słońce [aż dziwne, że niektórych to… raziło]. I znowu niestety „szeryf” jakby nie dostrzegał, że „górskie tempo” tylko dla niektórych kojarzy się z „prędkością dźwięku”… może tak popodziwialibyśmy krajobrazy, co???…
Kiedy doszliśmy do kompleksu „Gołębiewskiego” ktoś z nas usłyszał (jak później okazało się – mylnie), że „teraz to już tylko z górki”. Kłam temu zadały kolejne minuty, kiedy znowu trzeba było zacząć się wspinać [to tu Malwinka poprosiła Rodziców o zwolnienie z WF-u na najbliższe 3 miesiące a Jula zaprzestała agitacji za „najdłuższą trasą”]. Było to o tyle nieoczekiwane, że zaczęło budzić „agresywne” emocje: „No teraz to już chyba trąci złośliwością” – tak skomentowano decyzję przewodnika o wspięciu się kilkunastu metrów pod górkę, by zaraz potem zacząć schodzić w dół (no, ale chodziło o zasady bezpieczeństwa w pobliżu szosy).
Zazwyczaj kiedy idziemy/jedziemy z górki, to warto wysprzęglić silnik – jest jednak jeden punkt w Karpaczu gdzie ta zasada nie obowiązuje. To punkt anomalii magnetycznych, gdzie powyższe działa na odwrót. Niestety, nie chciało to działać na p.Dominikę, która wprawdzie zaryzykowała „wysprzęglenie”, ale… tu zasada nie zadziałała…
Jako, że zaczęły się pojawiać pierwsze symptomy „zmęczenia materiału”, „szeryf” zdecydował o skróceniu planowanej trasy – nie weszliśmy na szczyt koło skoczni, ale (w ramach „eksperymentu”) poszliśmy uliczką „prowadzącą we właściwą stronę”. Plusem było to, że cały czas „staczaliśmy się z górki na pazurki”, minusem – że po dojściu do końca ulicy – nomen omen – Leśnej musieliśmy kilkadziesiąt metrów znowu powspinać się pod stromiznę. Nie pocieszył nas nawet „zarezerwowany przez szeryfa” autokar (pojazd, który minęliśmy dwa razy – jakby czekał na nas). Zmęczenie chyba zaczęło doskwierać niektórym, bo już podczas zejścia do Białego Jaru pokazały się pierwsze symptomy „wędrówkowej głupawy” – Malwinka zaczęła przekraczać limit „transferu śmiechu”, a p.Dominika… nie pozostawała w tyle. Tak więc ostatni etap szlaku rozpoczynaliśmy (no, może nie wszyscy) w atmosferze „cha-cha histerii”.
Końcówka trasy okazała się wylęgarnią usterek: Remikowi buty zaczęły to i owo obcierać; u kilku osób pojawił się „syndrom Shrek’a” [„Daleko jeszcze”], a o kondycji przy ostatnim podejściu najlepiej świadczą niektóre fotki (zapewniam – nie ustawiane). Był w tym wszystkim jeden plus – do samochodów trasa prowadziła rzeczywiście w dół. A kiedy na horyzoncie pojawiły się nasze „krążowniki szos” staliśmy się świadkami chyba najbardziej czułego w historii powitania wozu przez jego kierowcę: „O, mój kochany samochodzik… już myślałam, że jesteś dużo niżej” [czyżby zawirowania grawitacyjne jeszcze trwały?].
Ostatnim punktem wyjazdu stał się lokal „U Rybaka”, w której podają pyszną rybkę. Tam co prawda trzeba było trochę odczekać na swój „numerek”, ale w końcu wszyscy odebrali to co zamówili (niektórzy trochę zwątpili na widok „mikroskopijnego” wyglądu zamówionych porcji, ale na „zwroty” było już za późno). I to właśnie tu okazało się, że rzekome zmęczenie naszych pociech to w rzeczywistości jedna wielka „ściema” – wystarczyło kilka minut i już (gdy my, dorośli, walczyliśmy ze zmęczeniem) zaczęły sobie w najlepsze hasać na trampolinie [tu musi się pojawić westchnienie: „Ach ta młodość!!!”]. Rybka stała się finałem dzisiejszego wypadu – bo o trasie powrotnej trudno coś ciekawego napisać [no chyba, że o tym, że nasz „szeryf” zyskał u pozostałych kierowców miano „mega-super-bezpiecznego kierowcy” – no, ale to już szczegół].

Pierwszy wypad odnowionej Scholi jest już historią – było super… i jest to zasługą tak naszych dzieciaków, jak i towarzyszących im Rodziców. Piszący te słowa serdecznie dziękuje całej grupie na wspaniałą atmosferę wspólnego spędzenia sobotnie popołudnia – i oczywiście zaprasza na kolejny wypad w najbliższej przyszłości.
Jeszcze ciekawostka – wypad zaowocował jeszcze jedną inicjatywą: propozycją zmiany nazwy Scholi na „Dzieciaki z Bożej paki”. To chyba bardziej pasuje do aktualnej wizji naszego śpiewu, w którym jest może trochę mniej profesjonalizmu, ale za to dużo więcej serca i frajdy. Tak trzymajmy!!!

Dodaj komentarz: