„Wszystkie dzieci nasze są…” 11.06.2016 roku

Z przyjemnością informuję, że w Galerii Foto można znaleźć zapis fotograficzny przebiegu Festynu. Aby przekierować się do Galerii Foto, wystarczy wcisnąć TEN NAPIS. Górna ikonka daje możliwość pobrania fotografii, niżej została umieszczona prezentacja. SERDECZNIE ZAPRASZAM.

   Już od 9 lat nasza parafia angażuje się w organizację szczególnego spotkania – Parafialnego Festynu Dziecięcego, który jest okazją do podkreślenia wielkiej roli dzieci w kształtowaniu codzienności naszej wspólnoty. Oczywiście, przez ten czas wiele się zmieniło; wykruszyły się szeregi tak organizatorów, jak i sponsorów. Zmniejszyło się także zainteresowanie samych dzieci tego typu inicjatywą. Nie ustajemy jednak w wysiłkach, aby tę tradycję kultywować i nią żyć.

    Tegoroczny Festyn Dziecięcy odbył się w sobotnie południe (11.06.2016 roku) i… pomimo powyższej (może nie do końca optymistycznej konstatacji) okazało się zdecydowanie sukcesem. Dzieciaków nie było może tyle, ile się spodziewaliśmy, ale… jakością zabawy udowodniły, że nie jest ważna ilość, ale właśnie… jakość.

   Początek był ostro deprymujący. Z racji niewielkiego odzewu rodziców dzieci komunijnych i rocznicowych tzw. rozruch szedł dziś wyjątkowo opornie. No, ale kiedy zaczęły się dymić nasze grille, zaczęło się także dziać to i owo w altanie – bazie dzisiejszego Festynu. Najpierw powstał problem, jak uspokoić naszych „zgłodniałych maluchów”, którzy widząc przywiezione dopiero co pączusie skłaniali się do rezygnacji z pieczystego na rzecz słodkości. „A co, wyście od wczoraj nic nie jedli… post jakiś był czy coś podobnego?!?”. Nic więc dziwnego, że zaniepokojeni naruszeniem grillowego savoir vivre’u rodzice słali gorączkowe pytania do „szefa pieczystego”, którym w tym roku został sam… proboszcz: „Jak tam kiełbachy?… Nabierają kolorów?…”. Kiedy padło w końcu sakramentalne „tak” zaczął się ruch przy grillach i stołach.

   W czasie „zaciętej konsumpcji” (przypominającej mi sceny z filmu „Szczęki ileś tam”) został odpalony sprzęt nagłaśniający i wszystko zaczęło się toczyć właściwym torem i tempem. Najedzone dzieciaki zostały zaproszone na przygotowany teren, na którym zostali poddani „próbie wytrzymałości materiału”. Wiadomo, najedzony znaczy często „leniwy”, ale tutaj nie mogło być o tym mowy. Bardzo skomplikowana dyscyplina, przygotowana i przeprowadzona przez Małgosie (z pomocą Nadii) wymagała gibkości, precyzji ruchów i… dużej dozy poczucie humoru. Niczego z tych rzeczy nie brakowało, o czym świadczy fakt przyjęcia do konkurujących ze sobą drużyn trzech Mam: pani Ani, pani Wioletty i pani Reni. No, zapowiadało się interesująco.

    Konkurencję rozpoczęły dzieciaki, udowadniając że zaangażowaniem dorównują (a czasem nawet przewyższają) zawodowców. To przełażenie przez hula-hop (dobrze, że mnie to ominęło, bo nie było rozmiaru XXXL), celowanie rakietą w „piłeczkę” i finiszowy bieg było na naprawdę wysokim poziomie (podobnie, jak towarzyszący temu doping – mam oczywiście na myśli aplauz). Jednak to wszystko okazało się „pikusiem” przy… sztafecie trzech Mam. Drogie Panie, wiedziałem, że stać Was na wiele, ale nigdy nie myślałem, że aż do tego stopnia. Waleczność, świetna kondycja i czasy mieszczące się w czołówce olimpijskiej – nic tylko pogratulować.

   Podczas gdy zdecydowana większość uczestników przygotowywała się do rzutów kulami do celu, trójka uczestniczek (Majka, Oliwka i Martynka – nasze ministrantki) rozpoczęły zacięty mecz w badmingtona, do którego dołączył (widząc nierówność sił po jednej ze stron) sam „szeryf”. Kultowym stały się już teksty o „ścięgnie Achillesa”… taaaa… to podobno nie pozwala się forsować, a tutaj gra stawała się coraz bardziej forsowna. No, ale jak ktoś będzie jutro przy ołtarzu „dogorywał”, to przypomnimy dzisiejsze „latanie za lotką”.

    Po zakończeniu konkurencji obu grup towarzystwo podzieliło się na kilka formacji, zajętych piłką nożną (już szukałem wieży Eiffla – tak grały nasze chłopaki), działalnością artystyczną (malowidła chodnikowe), badmingtonem (twórca tej dyscypliny chyba się przewracał w grobie widząc pięcio- czy sześcioosobowe drużyny polujące na lotkę). Aż furczało… w samej siatce (która została poddana starannej diagnostyce jakościowej i wytrzymałościowej). Było oczywiście nie tylko to – wiadomo, dzieciak szybko się męczy, ale jeszcze szybciej regeneruje. Aby jednak tego dokonać potrzebuje… „paliwa”, a tego nie brakowało w altanie, do której co chwila zachodziły zadyszane i rozgrzane do czerwoności dzieciaki, aby „wrzucić coś na ruszt”. Chwila odpoczynku, przekąszenie czegoś lekko strawnego i nie tuczącego (np. „atomówki dla żołądka” – przepysznego pączusia, a nawet dwóch) i… można wracać do rekreacji.

    Były – oprócz wymienionych wyżej – także konkurencje bardziej „salonowe”. Nasze ministrantki zrobiły sobie w altanie mały salon fryzjerski, udowadniając, że kobiety (nawet te małe) uwielbiając czesać i być czesane. Bardzo pouczające dla nas, facetów.

   Wspomniałem o kaloriach – widocznie uwagi na ten temat „podniosły ciśnienie” naszym panienkom, które postanowiły pokazać, na co je stać… nawet po dawce kalorii, które powaliłyby hipopotama. Prezentowane przed aparatem układy było baaaaardzo interesujące, kreatywne i wymagające wielkiej sprawności – ja jednak napiszę o tym może tak: „Podziwiam, ale naśladować nie zamierzam”. W każdym razie gratuluję kondycji i proszę rodziców o wyrozumiałość dla fotografa… ja uwieczniałem tylko to, co Wasze pociechy czyniły całkiem dobrowolnie, dobrze się tym bawiąc (ja po czymś takim nadawałbym się co najwyżej do dobrej kliniki).

   Podczas pokazów sprawnościowych boisko badmingtona opanowała kolejna grupa zawodników, którym przewodziły panie: Renia i Ania. Aż aparat mi się grzał w rękach, kiedy starałem się uwiecznić piękne, sportowe pozy (zwłaszcza podczas kontroli „celownika” Gracjana) – jaka ta murawa miękka, prawda? Była oczywiście nie tylko murawa; nasze panie dominowały w szczególnie brutalnej formie gry, nazwanej „serwem kilometrowcem” [Ja to oczywiście jutro przypomnę, gdyby ktoś coś mówił o zakwasach]… dobrze, że trawniki mamy spore, bo wyskakiwanie za lotką na ulicę mogłoby być niebezpieczne.

   Meczyk zwracał powszechną uwagę, ale kilka osób wyłamało się z kibicowania – zajmując się badaniem stanu swojej gibkości (np. kołysząc tym i owym podczas zmagań z hula-hop’em). Były to najmłodsze uczestniczki dzisiejszej zabawy, które chyba okazały wielką roztropność nie narażając się na bliskie spotkania „trzeciego stopnia” z paletką (prawda Krystianie) czy lotką (Nadia? Jak ona mogła Cię tak trafić?). Tu także napotkałem prezentację możliwości gimnastycznych, przedstawianych w hmmm… dosyć oryginalny sposób. No, ale nie liczy się „jak”, tylko „żeby wyszło”, prawda?

   Napisałem przed chwilą o zabawie. Nie mogło oczywiście zabraknąć „baletów” – ale do tego potrzebna była właściwa muza. Nie, nie… nie chodzi mi wcale o hiciory ostatnich miesięcy. Towarzycho ruszyło w tany, kiedy usłyszało przebój ostatnich zimowisk – „Smidje”. Wkrótce zawirowało i tylko trawa po cichu szeptała: „Litości…”. Trwało to jakiś czas, bo „szeryf” włączył sekwencję autopowtarzania – w końcu jednak muza umilkła.

   Podczas wspomnianego wyżej „kawałka” zaczynał się już powolny demontaż części festynowych akcesoriów. To oznaczało jedno – coraz bliżej finał. I faktycznie, finał był… i to wielki… dedykowany osobom, które pozostały do samego końca, wspierając końcowe porządki – kiedy padły pierwsze słowa piosenki „I to już koniec”, wszystko stało się jasne. Czas wracać do domu…

   Pewnie niektóre elementy dzisiejszej zabawy umknęły mojej uwadze, ale starałem się ująć w tym przykrótkim opisie to wszystko, czego byłem świadkiem. Zabawa była przednia – to zasługa naszych dzieciaków oraz kilkuosobowej grupy Rodziców, którym serdecznie dziękuję za pomoc i organizację Festynu. Szczególne podziękowania kieruję także w stronę Małgosi, która podjęła się prowadzenia zabaw i konkursów plenerowych – oj, Małgosiu! Wyrastasz na fachową „instruktorkę aktywnego wypoczynku”. Gratuluję i dziękuję!

 

Tekst i foto (przynajmniej na razie – bo swoje fotki robił także pan Norbert): ks. Janusz Barski  

Dodaj komentarz: