Papierowy Jubileusz Scholi

Połowa września i początek października 2007 roku stały się w naszej parafii czasem zainaugurowania spotkań Scholi Parafialnej. Początkowo kilkunastoosobowa grupa przestraszonych dzieciaków bardzo szybko rozpoczęła regularne spotkania (każda sobota) oraz stałą oprawę muzyczną Mszy św. z udziałem dzieci i młodzieży. Bardzo szybko instrumentarium grupy wzbogaciło się o kolejne dwa instrumenty, gitary (obsługiwaną przez aktualne „Wiceszefowe” Scholi – Natalię Jackiewicz i Olę Malamis).

25.jpgmini1.jpgmini2.jpgmini3.jpg

Po roku istnienia, patrząc z perspektywy czasu, łatwo zauważyć nie tylko trafność powołania do życia Scholi, ale także jej wielki wkład w życie całej wspólnoty. Trudno wyobrazić sobie bez niej niedzielne Eucharystię przeżywane z dziećmi; część Scholi wzięła aktywny udział w tegorocznym zimowisku; można było na nią liczyć podczas organizacji nabożeństw okresowych oraz różnego rodzaju okolicznościowych imprez. Dzieci i młodzież ze Scholi (na dzień dzisiejszy 16 osób) wniosły także nową „jakość” w codzienność naszej parafii – są codziennie blisko kościoła, nie tylko się bawiąc, ale także modląc.
Naturalnym jest więc fakt hucznych obchodów Papierowego Jubileuszu – 1 rocznicy jej powstania. Miały one kilka odsłon. Pierwszą było uroczyste spotkanie grupy – najpierw w kościele, podczas przygotowania śpiewów na kolejną Eucharystię; później bardziej relaksujące, przy ognisku i pieczystym. Kiedy nadwątlone próbą siły zostały wzmocnione ciachem i kiełbachą, nasze dzieciaki ruszyły do sportowych zmagań. Oj, dostało się w tym dniu piłce, którą rzucano w różnych kierunkach i na rozmaite wysokości. Było więc wesoło.
Druga, bardziej oficjalna odsłona miała miejsce w Dniu Papieskim (12.10.2008 roku). W intencji Scholi została odprawiona uroczysta Msza św. o godz. 10:00. Scholistki i Kacper (jako jedyny scholkowy „rodzynek”) pięknie oprawiły Mszę, po której zakończeniu odbył się program ku czci Jana Pawła Wielkiego, w którym także wzięła udział część składu grupy.
Zwieńczeniem obchodów tak młodziutkiego Jubileuszu stał się górski wypad w Karkonosze. Jako, że jest to rejon często odwiedzany przez proboszcza parafii, ks. Janusza Barskiego, on także ułożył trasę, która dosyć szybko została oceniona przez część uczestników jako „sadystyczna” (oczywiście „pół żartem, pół serio”). Na dzień górskiego wędrowania wybraliśmy sobotę (18.10) i już poranek wskazał, że to będzie fajny dzień. Jeszcze w piątek dosłownie lało, a od sobotniego rana…słoneczko i piękna pogoda.
Już od 8:30 zaczęli się schodzić zainteresowani z rodzicami (trochę szkoda, że nie mogła wziąć udziału w wyjeździe cała grupa) – tak Scholistki, jak i trzech przedstawicieli LSO (w sumie 10 osób + 2 kierowców).
Trasa do Ściegien przebiegała spokojnie, choć ktoś próbujący użyć 25 kanału CB miałby z tym problem. Zarezerwowaliśmy go na ten dzień dla siebie. Tuż po przejechaniu przez Leśną w eterze rozpoczęła się… modlitwa. Tak, tak – zaczął się różaniec, prowadzony przez składy poszczególnych samochodów. Było poważnie, a jednocześnie bardzo fajnie. Właściwie ze zdziwieniem zauważyliśmy gdzieś koło Świeradowa, że modlitwa dobiegła końca. Cóż więc robić dalej? Ano… śpiewać. Jako, że skład „bryczki” Pana Ryszarda nie bardzo kwapił się do używania strun głosowych (w końcu prawie sami chłopcy), rolę „CB-kapeli” podjęły dziewczęta z wozu „szefa”: Patrycja, Beata, Monia, Gabrysia i Natalia. Co można powiedzieć… kiedy dojeżdżaliśmy do Ściegien, śpiewnik został prawie w całości wykorzystany.

002.jpg004.jpg006.jpg009.jpg011.jpg

Po drodze jednak zrobiliśmy postój, w Piechowicach, przy Cichej Dolinie, gdzie mogliśmy obejrzeć piękne jesienne widoki oraz sztolnie z czasów II wojny światowej. Po krótkiej wspinaczce oraz wejściu do dostępnych części sztolni ruszyliśmy dalej – do Ściegien, z którymi związane są bardzo ciepłe i serdeczne wspomnienia: pierwszej scholkowej próby „wyjazdowej” (rok temu) oraz tegorocznego zimowiska. W „rezydencji” Pana Roberta Kościuszko trochę się posililiśmy i ugasiliśmy pragnienie, po czym ruszyliśmy dalej.

012.jpg013.jpg015.jpg

Dopiero na parkingu dowiedzieliśmy się, że idziemy do „Samotni” (co przy widocznym już w górnych partiach gór śniegu nie zapowiadało się zbyt „różowo”). Początek był „wystrzałowy” (a raczej „wyścigowy”) – dziewczyny chyba lubią duże prędkości, bo już na początku trzy z naszej grupy: Beata, Gabrysia i Patrycja zostawiły nas mocno w tyle. No, ale przed „Polaną” (szlak turystyczny) peleton dołączył do „uciekinierek”. Piszący te słowa po raz kolejny doświadczył problemów oddechowych (patrz: homo sapiens na www.janbar.jgora.pl), a i pozostali uczestnicy mieli lekko podniesione ciśnienie.
Po ominięciu „Polany” skończyła się łatwa część trasy. Zmylone brakiem wskazówek dziewczyny szybko musiały zawrócić ze szlaku turystycznego, aby wejść na kamienistą trasę prowadzącą wzdłuż żlebu do „Samotni”. Nie da się ukryć, że tempo – tym razem dyktowane przez Agatkę i księdza – było… hmmm… dosyć energochłonne.

023.jpg026.jpg

Nie dosyć, że posuwaliśmy się dosyć szybko do przodu, to trzeba było jeszcze uważać na rozległe kałuże i kamienie, kamienie i jeszcze raz kamienie – toż przecie my nie kozice!!! Nic więc dziwnego, że po dojściu do Domku Myśliwskiego zajęliśmy w punkcie widokowym wszystkie miejsca siedzące – ale tylko na chwilę, bo po krótkie fotosesji rozpoczęła się dalsza część tej „drogi przetrwania”. Bardzo szybko doceniliśmy czapki, kaptury i kurtki (o których wzięciu kilkakrotnie nam przypominano) – przy „Samotni” bowiem temperatura wynosiła zaledwie 2 stopnie Celsjusza.

030.jpg036.jpg041.jpg

I tutaj, w „Samotni” zrobiliśmy pierwszy dłuższy postój. Tłok był niesamowity. Ledwie znaleźliśmy trochę miejsca siedzącego na korytarzu, aby napić się gorącej herbaty (przygotowanej przez mamę Gabrysi – wiwat Pani Małgosia!!!) i skonsumować to i owo. Było fajnie, choć niepokoił nas „błysk w oku” naszego „szefa” – już dawno to pojęliśmy, że nie oznacza on niczego dobrego. I wkrótce okazało się, że przeczucie nas nie myliło – na widok podejścia do „Strzechy Akademickiej” co niektórym z nas wyrwało się pełne bólu: „o Boże!”. No, ale nic… jak trzeba, to trzeba. Jakoś doszliśmy do 045.jpgpołowy podejścia, gdzie nasz przewodnik zaserwował nam kolejną sesję foto, a zaraz potem ruszył (jak to nazwał) „marszem turystycznym” do „Strzechy”. No, jeśli to ma być marsz turystyczny, to my może tak nazwiemy Formułę I… i do tego jeszcze ten uśmiech na twarzy przy „zapowiedziach-podpuchach”: jeszcze 3… 2,5… 2 godziny do celu.
Ze „Strzechy” nie poszliśmy wprawdzie wyżej, ale… za to ksiądz wybrał bardzo malownicze i delikatne zejście – szlakiem żółtym (dawnym torem saneczkowym). Niektórym dosłownie „grzały się hamulce”, a agatkowe „daleko jeszcze?” zaczęło podnosić emocje (niekoniecznie te bardziej pozytywne). Do tego chłopcy zaczęli „śnieżne molestowanie” Natalii – która (jak później przyznała) przeżywała dzisiaj same stresy: „jak nie ksiądz z aparatem, to chłopcy ze śniegiem. Ja się tak nie bawię!!!”.
No, ale każda trasa ma w końcu swój finał. W naszym przypadku były dwa – pierwszy, kiedy doszliśmy do asfaltu. Niestety, radość z bliskiego końca górskiej przygody stłumił nasz ksiądz oznajmiając, że zostało nam jeszcze tylko… przejście całego Karpacza!!! I do tego pod górę!!! Nie!!!!!!!!!!!!!!! Litości!!!!!!!!

048.jpg050.jpg053.jpg

Cóż było robić, skoro samochód nie podjedzie sam do nas, to my musimy podejść do niego. Wprawdzie czuliśmy już kończyny dolne, ale atmosfera podejścia do Karpacza Górnego była bardzo wesoła. Z tej wesołości chyba nasz „księciu” został „strzaskany” przez Natalię po „zmyłce” szlaku, z którego musieliśmy się lekko cofnąć, aby dojść na parking. Brzmi groźnie, ale to wszystko było po prostu zabawą.
Przy okazji, mijani przez nas turyści mieli mały dylemat – po każdym głośniejszym „księdzowaniu” naszych dziewczyn pojawiał się problem: który to ksiądz? (bo nas, dorosłych było dwóch). No, ale to już nie nasz problem…
Przy samochodach, już zrelaksowani, zaczęliśmy zmieniać „opony” (czytaj: obuwie), co skłoniło nas (w trosce o zdrowie i koncentrację naszych kierowców) do lekkiego przewietrzenia kończyn dolnych. Po 10-minutowym przewiewie stwierdziliśmy, że teraz nasi „mistrzowie kierownicy” mogą chyba prowadzić bez „gaz-masek”.
Do Karpacza wjechaliśmy od strony Ściegien, wywieziono nas zaś z niego inną trasą – przez Borowice i Sosnówkę. Trasa była piękna i pobudzająca „powspinaczkową głupawkę” – każdy zakręt stawał się w naszym „opelku” okazją do wyczyniania różnych dziwnych rzeczy (dobrze, że przy nich dobrze trzymały zamki w drzwiach).

061.jpg063.jpg064.jpg066.jpg068.jpg

W końcu zajechaliśmy na „gwóźdź programu” – do smażalni „U Rybaka”. Gdyby był z nami dietetyk, pewnie dostałby zawału, ale cóż… po tak dużym wysiłku trzeba było uzupełnić trochę kalorie. „Zdrowa żywność” (frytki) oraz pyszna rybka, pozwoliły nam trochę zregenerować siły, chociaż pojawiło się zjawisko przez nas nie planowane – senność naszych kierowców. Trzeba ją było rozgonić – zajęły się tym skutecznie dziewczyny podejmując się śpiewu w niektórych bardzo…. hmmmm…. awangardowych interpretacjach. Śmiechu było co niemiara.
W takiej atmosferze dojechaliśmy do Lubania. Jak podsumować dzisiejszy dzień? Było fajnie, tylko… krótko. Następnym razem jedziemy na… tydzień!!!

006.jpgPiszący te słowa dziękuje Panu Ryszardowi Piekarskiemu za użyczenie wozu i swoich mega-zdolności kierowcy oraz uczestnikom wypadu: Natalii, Agatce, Gabrysi, Beacie, Patrycji, Monice, Natalce oraz ministrantom: Jarkowi, Adrianowi i Piotrowi. Super, że byliście!
Obszerniejszy materiał fotograficzny można znaleźć tutaj (życzę miłego oglądania)

Dodaj komentarz: